
Absolutnie naturalne. Masło, do którego zrobienia sprowokowała mnie chemia. Czytam etykiety namiętnie, choć bywam przy tym upierdliwa niemiłosiernie. Dla samej siebie. Z masłem było banalnie, nabrałam ochoty, zatrzymana wzrokiem przy sklepowej półce. Ściskałam w dłoni słoik, bo zapragnęłam być, jak amerykańska mama i smarować te szkolne kanapki orzechowym masłem, przekładać dżemem, by wcinać bez obiekcji. No, ale zerknęłam na skład. I to wyrwało mnie z tych przesłodzonych wizji zza oceanu. Orzechów było zaledwie 40%. Reszta to jakieś E, olej, cukier, guma i inne pochodne tablicy Mendelejewa. Zaprotestowałam. Osobiście, jednostkowo. Masła nie kupiłam. Tylko orzechy. Wystarczyły, by mieć energetyczny dodatek do kanapki.
Orzechowe masło potrzebuje tylko orzechów. Ewentualnie odrobiny soli. Dość cierpliwie mielone, zrewanżują się bogactwem i zmienią w kremową masę. Nie za suchą, nie wilgotną. O właściwej konsystencji. Takim masłem w wersji lux można smarować kanapki, wykorzystać do kremów czy sosów.