Tęsknię za bobem cały rok. Niby można go mrozić, ale przecież to już nie to samo, co oczekiwanie na jego czerwcowe pojawienie. Zawsze o tej porze zadaję na targu natrętne pytania: Po ile dziś bób, kiedy będzie tańszy. Te pierwsze ziarna lubią się cenić. 20 złotych za kilogram, szaleństwo, więc nie ulegam. A przynajmniej nie w nadmiarze. Cierpliwie zaglądam do skrzynek kolejnego dnia, i następnego też. Cieszę się, gdy widzę, że cena spada w dobrym kierunku. Lubię bób bez skórki, ugotowany al dente, okraszony masłem. Urok letnich wieczorów.
Podsłuchałam w kolejce, że najlepszy jest z koperkiem i kefirem. Przepis zanotowany w głowie starszego pana sięgał jego sielskiego dzieciństwa. W moim bób zrywało się u babci w ogródku. Zwisał z cienkich łodyg podpieranych drewnianymi belkami. Obradzał zawsze obficie, nigdy nie było go za mało. Zawsze dosyć. Jak teraz.
Teraz, gdy jest w dobrej cenie nie boję się z nim eksperymentować. Sałatka przywołuje moje późniejsze wspomnienia, hiszpańskich podróży. W barach tapas w Maladze, Granadzie i Barcelonie bób jest czymś w rodzaju drobnej przekąski, zawsze w towarzystwie. U mnie z boczkiem, szalotką, dla koloru i wyrazistości papryczką. I świeże zioła, Dużo świeżych ziół, bo żal nie wykorzystywać ich aromatu. Wyszło sycąco i inaczej. Zdecydowanie polubiłam tę wersję bobu:) Takie moje BB:)