Piekę i piekę, pakuję te drobiazgi w metalowe pudełka i czekam aż zmiękną. Do świąt powinny dojść do siebie, nabrać pożądanej wyrazistości. Oczekiwanie, wcale nie niecierpliwe jest domową tradycją. Owszem, zaglądam do nich, sprawdzam, czy nie ubywa tej słodyczy, bo wiem, że są wokół tacy, co czają się na moją nieuwagę. Lubię te drobne rytuały i choć kalendarz posypał mi się w tym roku zaskakująco i zaplanować nie mogę nic absolutnie, to w międzyczasie wyrwanym innym obowiązkom rozgrzewam miód z masłem i wykrawam pierniki. Po tradycyjnych i lebkuchen jeszcze premierowo uśmiecham się w stronę Torunia i do Warszawy przeprowadzam Katarzynki. W historiach rozmaitych o Katarzynkach zgadza się tylko jedno, że są z Torunia. W detalach fakty się rozbiegają. Najczęściej powtarzana jest legenda, że piekła je córka cukiernika, która nie miała foremek, więc wycinała zwykłe kółka, a one się rozpłynęły i przez przypadek utworzyły charakterystyczny kształt Katarzynek. Ja też jestem bez tych foremek, więc wycinam serca, choinki i gwiazdki. A potem oblewam pierniki czekoladą.