Próbowałam doliczyć się wszelkich odmian pomidorów. Kiepsko mi szło, bo pogubiłam się wśród tych tygrysich, paprykowych, koktajlowych, truskawkowych, śliwkowych, podłużnych, żółtych, zielonych, brązowych, malinowych, spotkałam nawet koralikowe, w kształcie bawolich serc i te zwane gargamelami. Wiem, jednak, że wrzucanie ich wszystkich do jednego koszyka to barbarzyństwo. Każdy z nich ma swoje słabości i potrzebuje właściwego traktowania. Co pomidor to inne wyzwanie. Te najmniejsze zjawiskowo się zgrillują na kromce chleba skropionego wcześniej oliwą i wymarowaną świeżym czosnkiem. Nie wymagają nawet, by odrywać je z gałązek. To część, która nadaje się do zjedzenia!Jeśli jeszcze nie próbowaliście, warto nadrobić zaległości. Niech dobre rzeczy się nie marnują:) Z drobnych pomidorów powstaną też słodkie konfitury. Doprawione cukrem pudrem, który nada im karmelowej szlachetności zimą nostalgicznie przywołają wakacyjne wspomnienia. Z tych podłużnych, śliwkowych czy rzymskich najlepiej zrobić ketchup, przecier lub sos. Są dość wodniste i mięsite zarazem. W sam raz do zamknięcia w słoiku. Podobne nieco do nich, choć znacznie dłuższe są pomidory paprykowe. Więcej w nich soczystości i słodyczy. Nie mają zbyt wielu nasion, rozkosznie oblebią sos do makaronu. Większe od nich bawole serca można pokroić w plastry, skropić oliwą, oprószyć pieprzem i solą, przełożyć kawałkami koziego sera i zajadać się w surowym wariancie. Dobrze sprawią się też zagotowane w zupie. Tej delikatnej, na pieczonym czosnku i czestwym chlebie. Do posmakowania nawet u progu jesieni. Gargamele imponują wagą - jeden może mieć nawet i ponad pół kilograma. Pachną nieziemsko, nie mają w sobie zbyt dużo wody, a pokrojne w ćwiartki i wymieszane ze śmietną oraz cebulą są kwintesencją lata. Dają się też faszerować - to dobra wnętrze do wykorzystywania resztek. Nasypcie do środka nieco ugotowanego wcześniej ryżu, kaszy, świeżych lub suszonych ziół i powstaje kolacja. Do słoików, gdy mają stylowo być układane w całości, najlepiej wybrać pomidory San Marzano. Owalne, długie, bez pestek nie tracą swojej szlachetnej prezencji pod wpływem temperatury. Trzeba je jednak obrać, mają dość twardą skórkę. Do barwnego ususzenia przydadzą się pomidory tygrysie. Są żółte i czerwone, ocieplone naturalnym słońcem pięknie wkomponują się w tarty, sałatki czy makaron. Można je potem też zalać oliwą z bazylią czy czosnkiem i czekać aż oddadzą swój silny aromat. Na kolana potrafią mnie rzucić kiszone pomidory! To preludium do poważniejszej konsupcji lub niezobowiązująca przekąska. Cały wschód się nimi objada, niech przenikną smacznie do naszej kuchni. Zielone pomidory spektakularnie zasłyneły w amerykańskiej powieści, a potem filmie na jej podstawie, gdzie je smażono. Surowe też dają radę i choć nie są dojrzałe, to wcale nie szkodzą. Te w cieńkich plastrach lubię z octem balsamicznym, świeżą miętą, grzanką i mozzarellą. W tym zestawieniu dominuje siła prostoty, która smakuje wyśmienicie. Najlepiej korzystać z pomidorów ze sprawdzonego źródła. Te posiane we własnym ogródku, szklarni   czy na polu są bezapelacyjnie najlepsze. W czasie inspirujących spotkań w Water&Wine w Drzewcach dostrzegam niuanse. Ekipa rządząca w kuchni ma swoje uprawy, pomidory na talerz trafiają niemal prosto z krzaka. Szefowie kuchni wiedzą, kiedy są najlepsze, obserwują cały proces ich dojrzewania, eksperymentują z odmianami. W tym smaku nie ma niepotrzebnej chemii, wystarczająco dobrze troszczy się o nie natura i cierpliwość ogrodników. Ta została nagrodzona i koncept Water&Wine trafił do prestiżowego   przewodnika Gault&Millau. W Drzewcach kucharze szukają pomysłu na wykorzystanie każdej części warzyw czy owoców. Sporo produktów - dość nie oczywistych, jak kurki, przerabia się tam na nalewki, mnóstwo marynuje i kisi. Czerpię z patentów Water&Wine i znajduję patent na pozostałe po robieniu letniej zupy   sórki pomidorów. Też mają swój charakterystyczny aromat i smak , do tego garść witamin, więc uznaję, ze nie należy się z nimi rozstawać bezsensownie. Po obraniu pomidora skórkę wystarczy ususzyć - naturalnie na słońcu lub wspierając się temperaturą piekarnika. Potem można przechowywać w słoiku - saute lub z dodtakiem suszonej bazylii, czosnku czy oregano. To intensywna przyprawa, którą dodaję do sosu, kolorują nią kruche ciasto tarty i posypuję sałatę. Słoiczek z pudrem wręczam znajomym w ramach prezentu, co zawsze zaskakuje.

Gazpacho niezwykle kremowe - 3 sekrety idealnego gazpacho

W tym roku pomidory są wyjątkowo słodkie i jem je na okrągło na wiele sposobów. W upały w mojej lodówce co najmniej raz w tygodniu jest gazpacho, które idealnie orzeźwia w letni dzień. Gazpacho robiłam kilkakrotnie, jednak od tego roku robię zdecydowanie lepsze. Lepsze, to znaczy o idealnej konsystencji i niezwykle kremowe. To za sprawą trzech trików, które zdradziła mi znajoma (Agata, dziękuję!). Ona z kolei wyczytała o tym na blogu Jadłonomii. Gazpacho niezwykle kremowe - 3 sekrety idealnego gazpacho Po pierwsze, pokrojone warzywa należy posolić i odstawić w misce razem z pieczywem na co najmniej pół godziny. Dzięki temu zmiękną i łatwiej będzie je zmiksować. Ale jeszcze nie miksujcie, bowiem... Po drugie, posolone warzywa puszczą sok, który należy odlać (i ew. później częściowo dodać, a resztę wypić) i wówczas zmiksować. W razie potrzeby dodać nieco soku, o dodawaniu wody zapomnijcie zupełnie. Dzięki temu gazpacho nie będzie się rozwarstwiać i podchodzić wodą. Po trzecie, po ew. doprawieniu solą, dodajcie ocet (tak, to konieczne), a później cienką strużką wlejcie oliwę, nie przerywając blendowania.Dzięki temu nastąpi emulgowanie, czyli proces jak przy robieniu np. majonezu.   To sprawi, że gazpacho będzie idealnie kremowe.

Jest pewna dziedzina, w której podążam ku rekordowi. W zawodach startuję na szczęście raz w roku, choć plany snuję po wiosennym przebudzeniu. Pustki na półkach w piwnicy stawiają do pionu, wzbudzają wyrzuty i sugerują zwiększenie obrotów. Składam obietnicę sama sobie i dreptam utartymi ścieżkami. Gdy pora jest odpowiednia, zgrana soczyście z rytmem natury, wybieram pewien z sierpniowych weekendów, najlepiej ten, co szykuje się do pożegnania z wakacjami i opracowuję strategię. Doświadczenie sugeruje zwiększenie normy, te mityczne perelowskie 300 procent w tej sytuacji wydaje się brzmieć całkiem sensownie. Perspektywa przede mną rysuje się w czerwieni. Pozwalam umorusać nią sobie ręce. Kąpię się w niewinnie kapiącym soku, który wcieram w skórę zachłannie. Oferuje mi naturalną witaminę C, której zmęczone słońcem ciało pożąda łapczywie. Najpierw jednak muszę sięgnąć po nie. Najlepiej dość wcześnie, nim dzień na dobre rozkręci się ze swoim tupotem. Rano  na polu jest spokój, rysujący się na pogodowych mapach upał wciąż do wytrzymania. Pomidory zwisają gęsto, posiane premierowo jakieś pół wieku temu na zlecenie największej w rejonie przetwórni. Odmiana trzyma się jędrnie, co roku swym niepowtarzalnym smakiem wystawiając najlepsze świadectwo jakości. Staram się nie ingerować zanadto w potencjał. Układam kolejne pomidory w skrzynce, potem spłukuję z nich kurz pola i po kąpieli we wrzątku ściągam skórkę. Nie pozbywam się jej jednak bezmyślnie, jeszcze mi się przyda, o czym opowiem w kolejnym tekście. Teraz skupiam się na krojeniu pomidorów w kostkę. Mam do przerobienia ponad 40 kilogramów i obawę, że może to wciąż za mało Pomidory układam w słoiku, dorzucam im szczyptę soli, jak mam to i czosnku albo świeżej bazylii. Bez nich też dają radę. Ciasno wetknięte tarmoszą się rubasznie i tulą do siebie. Ja grzeję je jeszcze przez kwadrans ciepłem piekarnika, a po pasteryzacji i wystudzeniu odkładam na półkę. Czekają te moje zapasy na szturm zimy i potrzebę klasycznej pomidorówki. Nadają się też wybornie do sosu, tarty i nadzienia pszennych porannych bułeczek. Są ze mną przez kilka chłodnych miesięcy, gdy cierpię na warzywne niedostatki, a pomidorem, co trafi się w grudniu w sklepie pogardzam odważnie. To jawne oszustwo, woda i kolor, podróbka, którą należy ominąć. Sens tkwi w sezonowości i prostocie. Uczę się tego za każdym razem, gdy zaglądam do Water&Wine. Restauracji innej niż wszystkie. Miejsca, gdzie grupa kulinarnych szaleńców podejmuje ryzyko wydobycia z hodowanych przez siebie warzyw i owoców nieoczywistych skojarzeń. W Drzewacach drużyna Marka Flisinskiego ma podpisany pakt ze smakowym diabłem i zmysł niebywały. Talerze wypełnione porą roku zawsze ofiarują szczyptę brawury wymieszaną z szaleństwem. Ta kombinacja przynosi zaskakujące rezultaty i skłania do zdecydowanie większego   ryzyka w domowej kuchni. Inspiruję się więc na miarę swoich możliwości i kilka z tych sierpniowych pomidorów zatrzymuję dla siebie, na niedzielny chłodnik. Dla dodania mu wyrazu dorzucam kubek malin, które zdążyły puścić sok i chwila moment będzie po wszystkim. Ratuję je więc przed zmarnowaniem ucierając ze słodyczą malinowych pomidorów, łyżką miodu, który dostałam w Water&Wine  i sokiem z mięty. Na finał kropla gęstego mleka kokosowego. I moje zdziwienie, że takie kompletnie cudowne zaskoczenie sama sobie podarowałam. Zachęcam i Was do powtórzenia mojego przepisu. I pamiętajcie, skórkę zostawcie, bo przyda się w kolejnym przepisie!

Najczęściej liście kalarepy trafiają na śmietnik. Całkowicie niesłusznie, zwłaszcza, że liście kalarepy mają najwięcej właściwości odżywczych. Znajdziecie tu bowiem witaminę A, C oraz z grupy B. A także potas, wapń, magnez, żelazo, sód, kwas foliowy i karoteny. Wybierzcie młodą kalarepę z mniejszymi liśćmi - są smaczniejsze. W smaku są lekko kwaskowate, coś pomiędzy jarmużem, szczawiem a szpinakiem. Jeśli wolicie łagodniejszy smak, przed użyciem zblanszujcie je (niestety stracą wówczas część wartości odżywczych). Co zrobić z kalarepy Kucharze z najlepszych restauracji wykorzystują całe produkty, jak już wielokrotnie Sylwia wspominała: od trzonka do ogonka. W Sztokholmie w restauracjach z gwiazdkami Michelin coraz częściej najlepsi kucharze stawiają na menu wegetariańskie. Podobnie w Water&Wine, gdzie coraz częściej dania oparte są na warzywach. Podczas naszej ostatniej wizyty przygotowano dla nas prawdziwą wegańską ucztę. Większość składników pochodziła z własnych upraw. Bo to jest właśnie fenomen tego miejsca: zakłady wody Cisowianka (i Perlage) otoczone są łąkami, ogrodem, polem, winoroślami, szklarnią i stawem, skąd kucharze czerpią składniki. Świeżej już po prostu się nie da. Co zrobić z liści kalarepy?

  1. Liście kalarepy można wykorzystać podobnie jak liście szpinaku. Można je udusić na maśle z czosnkiem i mieć dodatek do dania.
  2. Liści kalarepy można drobno pokroić i dodać do duszonej kalarepy. Kalarepę wystarczy obrać, pokroić w kostkę, podsmażyć na maśle, zalać delikatnie wodą i poddusić do miękkości. Dodać liście kalarepy i jeszcze chwilę dusić, doprawić solą i pieprzem i świeżym koperkiem. Tak przygotowana kalarepa smakuje jak młoda kapusta.
  3. Z liści kalarepy można zrobić zielony koktajl. Przepis znajdziecie tutaj.
4. Z młodych liści kalarepy można przygotować pesto, podobnie jak z jarmużu czy liści rzodkiewki. 5. Zupa z liści kalarepy to kolejna propozycja. Można podać ją z jajkiem, jak szczawiową. W wersji chłodnika będzie równie smaczna i idealna na upalne dni. 6. Tym razem przygotowałam kluseczki serowe z liśćmi kalarepy (liście zostały mi po zrobieniu ravioli z kalarepy) To moja, polska wersja włoskich gnudi (które kiedyś przygotowałyśmy z Sylwią z kwiatami cukinii na warsztatach w Toskanii) Kluski serowe z liśćmi kalarepy Kluseczki są mięciutkie. Ich sekretem jest bardzo mała ilość mąki w środku. Dlatego nie dodawajcie jej zbyt wiele. Wystarczy tyle co w przepisie plus dodatkowa mąka na wierzch. kluseczki z liscmi kalarepy Składniki (na 2 porcje, 14 sztuk):
  • młode liście z 1-2 kalarepy
  • 250g półtłustego twarogu
  • 2 małe jajka
  • 1 ząbek czosnku (opcjonalnie) drobno posiekany
  • 2 płaskie łyżki mąki plus mąka do obtaczania
  • sól
  • 1 łyżka masła
Sposób przygotowania:
  1. Liście kalarepy umyj i bardzo drobno posiekaj.
  2. W misce wymieszaj twaróg, jajka, posiekane liście kalarepy, 2 łyżki mąki. Dopraw solą (i czosnkiem, jeśli masz ochotę).
  3. Za pomocą 2 łyżek (obsypanych mąką) formuj kluseczki. Ułóż je na desce mocno obsypanej mąką i obsyp je również z wierzchu.
  4. Kluseczki gotuj w osolonym wrzątku. Jak zaczną wypływać, wyłów je za pomocą łyżki cedzakowej.
  5. Kluseczki z liśćmi kalarepy polej roztopionym masłem. Wierzch możesz posypać startym twardym żółtym serem (np. Dziugas lub Bursztyn) lub serem kozim.

Przez lata kalarepę jadłam tylko na surową. Od kilku lat trochę z nią eksperymentuję. I cały czas się inspiruję. Podczas wizyty w Water&Wine jadłam pyszne "tagliatelle" z kalarepy. Idąc włoskim, makaronowym tropem, zrobiłam ravioli z kalarepy. Bezglutenowe, lekkie, pełne delikatnych smaków. Kalarepę ożeniłam z serkiem kozim, nutką pomarańczy, marynowanymi i smażonymi rzodkiewkami. Do tego zioła zerwane na balkonie i letnia przystawka gotowa. Water&Wine to unikatowy koncept. Wszystkie warzywa do restauracji trafiają z ich własnego ogrodu. Poza ogrodem jest także pole, łąka, szklarnia, a także staw. Wzniesienia obsadzone są winoroślami, z których powstaje pyszne wino. Z dobrodziejstw natury kucharze czerpią to, co najlepsze i za każdym razem zaskakują smakiem. Od niedawna organizowane są tam spotkania Chef's Table, najbliższe już w połowie sierpnia. Jako przedsmak tego, co Was tam czeka, zobaczcie film z naszej ostatniej wizyty. Pięknie, prawda? https://www.facebook.com/perlage.waterandwine/videos/2517495594942808/   Kalarepę można wykorzystać na wiele sposobów. Poza chrupaniem kalarepy, często duszę ją na maśle (pokrojoną w kostkę), razem z koperkiem i pokrojonymi liśćmi. Bo liście też są do jedzenia. Dlatego nie wyrzucajcie ich, zobaczcie, co można zrobić z liści kalarepy. Co zrobić z kalarepy

 Co trzecia torba, którą przynosimy ze sklepu trafi do śmietnika. Na zakupach zamiast rozsądku prowadzi nas bowiem apetyt. Pusty żołądek przejmuje kontrolę i sugeruje, że do koszyka powinno trafić więcej niż potrzebujemy. Naiwnie ulegamy złudzeniom i chwytamy rozmaite okazje. Jesteśmy łasi na promocyjne triki i impulsywnie wypełniamy koszyk po brzegi. Z tą pieczołowicie gromadzoną w sklepie obfitością w domu jednak sobie nie radzimy. W badaniach Banków Å»ywności przyznajemy uczciwie, że nie mamy pomysłu, jak wykorzystać wszystkie kupione produkty. Na liście naszych przewinień jest też złe przechowywanie i przegapianie daty ważności. To najczęstsze powody wyrzucania żywności. W koszu przeciętnego Polaka lądują cztery kilogramy jedzenia miesięcznie, co sprawia, że trafiliśmy na piąte miejsce wśród europejskich krajów najbardziej marnujących żywność. Ponure statystyki odbijają się też w naszym portfelu. Za duże zakupy kosztują nas rocznie tyle, ile całkiem przyzwoite wakacje. Fundujemy też sobie ekologiczną katastrofę, bo jedzenie, którego się pozbyliśmy, długo zalega na wysypiskach śmieci i wtłacza do atmosfery niemal tyle samo gazów cieplarnianych, co cały przemysł lotniczy.   Ekskluzywny powrót śmieci O tym, że problem jest poważny świadczy zaangażowanie uznanych szefów kuchni, którzy ochoczo od pewnego czasu serwują dania z niewykorzystanej żywności. ałkiem zacne mają efekty. Taki Dan Barber, do którego nowojorskiej restauracji ustawiają się kolejki, zaprosił na kolację trzydziestu premierów i karmił ich tym, co większość bez wahania by wyrzuciła. W menu pyszniły się obierki, burgery z pulpy, jaka zostaje po wyciśnięciu soku, sałatki aromatyzowane skórkami cytrusów czy gofry z porzuconych po śniadaniu płatków. Wyrafinowane podniebienia gości nietypowy jadłospis doceniły, na sali wybrzmiały brawa, pojawił się zachwyt  magią, jaką autorowi udało się stworzyć. Niechciane końcówki, pomarszczone warzywa, skrawki mięsa trafiły na talerz w zupełnie nowej odsłonie i brawurowo odczarowały prezentujące się dotąd nieciekawie pozostałości. Natomiast włoski kucharz, Massimo Bottura, właściciel Osteria Francescana  uznanej w tym roku za najlepszą restaurację na świecie, skrzyknął swoich kolegów i w czasie międzynarodowych targów Expo w Mediolanie zbierał wszelakie nadwyżki jedzenia, by razem z najlepszymi szefami kuchni przyrządzać z nich wytworne dania dla ubogich. Restauracja zorganizowana pod wpływem impulsu, który uruchomił się w Botturze na widok wyrzucanych ton dobrych wciąż warzyw czy owoców,  przerodziła się w długofalowy projekt, nadal prężnie działający w okolicach mediolańskiego dworca. Każdego dnia, dzięki uruchomionej kilka lat temu inicjatywnie, z produktów, których nie chcą już sklepy, kucharze przygotowują posiłki dla kilkuset głodnych potrzebujących. Sam Massimo Bottura pojawia się z menu, które kreuje z niewykorzystanych produktów,  na rozmaitych dużych imprezach, jak chociażby Igrzyska Olimpijskie i przekonuje, że dobre rzeczy nie mogą się marnować. Gotuję, nie marnuję Warto więc czerpać z cennych wzorców i częściej stawiać, to co nam zostaje na stół, niż wrzucać do śmietnika. Skoro wykorzystanie wszystkiego do ostatniego okruszka, od trzonka do korzonka staje się w końcu hasłem obowiązującym w wielu uznanych restauracjach,  może być także przewodnikiem w domowej kuchni. Trzeba spojrzeć przyjaźniej w kierunku zwiędniętej pietruszki i zmiksować ją w koktajlu. Odda cenne witaminy, a nie będzie zniechęcała nieciekawą aparycją. Ciemne banany niech zatopią się w ekstremalnie czekoladowym cieście, którego nie trzeba będzie już dosładzać, bo dojrzałe owoce mają nadmiar naturalnego dobrego cukru. Kromkami suchego chleba można zagęścić klasyczną pomidorówkę i tym trikiem zafundować jej kuszącą metamorfozę. Te pierwsze nieśmiałe propozycje mają przekonać sceptyków, że by zrobić finezyjną kolację, wcale nie trzeba szukać inspiracji na zakupach. One są do odkrycia w "¦lodówce. Miejscu, które powinno być sklepem pierwszego wyboru. W jej czeluściach tkwi potencjał nie do zmarnowania. Siła dobrej lodówki jest bowiem ogromna. To ona może być naszym wsparciem na wyboistej drodze ku kulinarnej roztropności. Mamy tendencję do wypełniania jej po brzegi, bez szczególnego planu. Pośpiesznie upychamy w lodówce zgromadzone zapasy i równie prędko o nich zapominamy. Przepis na sukces Marchewki, które miały być starte na soczystą surówkę, niespodziewanie miękną i tracą swój urok. Mózg uwielbia chrupać, więc wysyła nam sugestię, że takim warzywom nie należy już poświęcać uwagi. Przestajemy do marchewek czuć pożądanie i niechcianych lokatorów przesiedlamy do śmietnika. A przecież w nich drzemie niesamowita moc. Warzywa nieśmiało sugerują, że te drobne zmarszczki nie powinny ich dyskwalifikować. Wciąż mogą ujawnić zawartą w nich siłę. Potrzeba im tylko ciepła patelni, na której dokonują porywających przeobrażeń. Marchewki otulone masłem i miodem po kilku minutach nabierają wigoru. Obsypane jeszcze sezamem wdzięczą się w karmelowym zachwycie i zmieniają nie do poznania. Gdyby nie ta kulinarna przebiegłość, dzieliłyby los porzucanego w Polsce co roku 9 milionów ton  jedzenia, a przyjazny gest skierowany w ich stronę sprawił, że nęcą skutecznie. Tych ruchów dobrze jest wykonywać jak najwięcej, bo one dają konkretne efekty. Dzięki temu, że najpierw zaglądamy do lodówki, a nie wybieramy się do sklepu, kolekcjonujemy cenne minuty. Nawet jeśli osiedlowy market jest tuż za rogiem, to przecież wyjście do niego wymaga zorganizowania. Trzeba narzucić jakieś palto, poszukać parasola, gdy siąpi, kapcie zmienić na buty.  Otworzenie lodówki i wybranie asortymentu z jej półek jest zdecydowanie konkurencyjne. Nie trzeba wyciągać portfela, walutę stanowi nasz zapał. Przyda się także szczypta kreatywności i uruchomienie wyobraźni. Te liście sałaty, co więdną nam w lodówce samotnie od kilku dni mogą odzyskać werwę w piekarniku. Skropione delikatnie oliwą i posiekanym czosnkiem, udekorowane malinami lub porzeczkami, a na koniec oprószone płatkami migdałów po gorącej kąpieli stają się kolacyjnym finezyjnym przebojem. Uduszone dziarsko układają się na talerzu i oczekują stosownego aplauzu. W nietypowej kreacji odzyskują temperament i udowadniają, że chęć ich wyrzucenia była olbrzymim błędem. Nie wyrzucam, gotuję  Ilu jeszcze takich pomyłek można uniknąć dzięki właściwej refleksji, niech każdy sam policzy. Rachunek sumienia będzie skuteczną motywacją.   A odpowiednio wyposażona lodówka nieocenionym wsparciem w nakreślaniu codziennego menu. Podzieli się ochoczo smacznymi składnikami i okiełzna nasze zakupowe namiętności. Trzeba tylko zatroszczyć się o właściwe z nią relacje. Zrobić w lodówce porządek, na wysokości oczu postawić produkty, które wymagają szybszego wykorzystania. To mogą być otwarte jogurty, plastry kupionej kilka dni wcześniej wędliny, ryż, co został po wczorajszym obiedzie. Jedno spojrzenie wystarczy, by te kilka niepozornych elementów zeswatać w całkiem udaną parę. Niesamowitą frajdę daje łączenie składników w nieoczywiste duety. Dojrzałe, popękane morele, które wciąż z nadzieją czekają na swoją szansę, mogą zostać zapieczone pod kruszoną z serowej fety. Ten słodko - słony mariaż potrafi zaskoczyć. Morele puszczą sporo wybornego soku i nabiorą karmelowych rumieńców. Takimi drobiazgami wyszperanymi w lodówce wypełnić da się kilka posiłków. Liście rzodkiewki zmiksowane z gładką czułością, słonecznikiem, czosnkiem i oliwą zmienią się w aromatyczne pesto. A ono napisze ciąg dalszy pysznej historii i zakoleguje z chrupiącą grzanką razowca albo gorącym makaronem. Siła drobiazgów Detale więc potrafią urzekać bardziej niż się wydaje. Gdy lodówka ma system regulacji wilgotności lub filtr FreshOn pochłaniający niekorzystne gazy, to sprawia, że pozostawione w niej na przechowanie warzywa i owoce dłużej zachowają swoje walory. Obdarzamy sprzęt cennym zaufaniem, powierzając mu jedzeniowe skarby, więc nie wypada nie być z nim w komitywie. Kontrolujmy gromadzone w ldówce  zapasy i dajmy czasem moment przydatnego oddechu, a nie wypełniajmy jej wnętrze niestosownie.W dobrej lodówce mamy zagwarantowany komfort, jak w pięciogwiazdkowym hotelu. Wystarczy tylko zaakceptować regulamin pobytu. Wygodnie jest na pewno, gdy lodówka dysponuje ciągłym obiegiem chłodnego powietrza, bo dzięki niemu na każdej półce panuje taka sama temperatura. To rozwiązanie sprawia, że kończą się dylematy dotyczące  najlepszego miejsca dla białego sera albo musztardy. Wszystkie umieszczone w lodówce produkty objęte będą tym samym troskliwym pakietem i nie popsują się tak szybko, jak to mają w zwyczaju. Kontrola wilgotności skutecznie odstrasza bakterie, które w takich warunkach nie mają szans rozwoju. Dzięki temu audytowi przechowywane w lodówce jedzenie może liczyć na perspektywę dłuższej świeżości. Na ściankach zamrażarki natomiast nie tworzą się sople, więc nie trzeba jej rozmrażać, a gromadzona w niej żywność nie traci swoich wartości. Oprócz pieniędzy zaoszczędzonych na rozsądnym manewrowaniu składnikami, możemy zyskać także te za rachunki. Lodówka z klasą energetyczną AA+ zużywa o 1/3 mniej prądu niż standardowy sprzęt. To całkiem niezły wynik. Przechowywanie i niemarnowanie może więc pójść całkiem sprawnie. Efekty zależą od właściwie dobranych kompanów i naszej koncepcyjnej śmiałości. Dobra lodówka sprawi, że oddane jej w opiekę jedzenie dłużej będzie świeże, a wzmożona osobista kulinarna kreatywność, pozwoli wyczarować oszałamiające dania. Zanim wybierzesz się do sklepu, zajrzyj do swojej lodówki. Tam tkwi potencjał nie do zmarnowania! Jestem ambasadorem kampanii społecznej: Przechowuje, nie marnuję, dzięki której problem wyrzucania jedzenia ma szasnę mocno wybrzmieć. https://www.youtube.com/watch?time_continue=3&v=zK4XXI47IPU   Po wydaniu swojej książki przekonałam się, że większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jaką w Polsce marnowanie żywności przybrało skalę. Dlatego zachęcam do śledzenia FB bloga,  mojego instagrama, a także profil partnera akcji Amica Agd, gdzie sporo inspirujących przepisów na dania z tego, co znajduje się w lodówce. W tym tygodniu powstały takie rozmaitości:   Zachęcam też i Was do pokazania mi tego, co macie w lodówce. Wystarczy na instagramie wrzucić zdjęcie lodówki i oznaczyć je #przechowujeniemarnuje, by dostać mój przepis i wygrać książkę Gotuję, nie marnuję. Każdy może dołączyć!  

Najczęściej pomysły na dania rodzą się niespodziewanie. W moim przypadku powinnam dorzucić jeszcze szczyptę lenistwa. Jak w tym przypadku. Po kolacji zostały mi upieczone warzywa. Pierwotnie planowałam je podgrzać i zjeść z bagietką następnego dnia, jednak brak czasu na obiad szybko zweryfikował ten plan. W 10 minut powstał aromatyczny makaron. Na wierzch trafiła posiekana bazylia z balkonu i starty ser (w wersji wegańskiej go pomińcie). I teraz już wiem, że zawsze będę piec więcej warzy, by drugiego dnia mieć taki obiad. Kolory lata. Czyż nie piękne?

Lato uwielbiam za ferie kolorów i smaków. I za możliwość przygotowania dania w kilka chwil. Długie duszenie, pieczenie zostawiam bowiem na jesień i zimę. Teraz unikam długiego przebywania w kuchni, przygotowując ekspresowe posiłki. Takie jak ten. Wystarczy pokroić warzywa, dodać świeże zioła (które rosną u mnie na balkonie), rybę i zapiec w jednym naczyniu. Do umycia zostaje tylko deska, żaroodporne naczynie i nóż. Przygotowanie zajmuje 5-10 minut, reszta robi się sama i trafia w postaci pysznego, aromatycznego od ziół obiadu. Pieczona makrela z warzywami Do pieczenia możecie dodać też paprykę, bakłażana czy pieczarki. Ja wykorzystałam to, co miałam w lodówce. Pieczona makrela z warzywami

Solidne, wilgotne i bardzo czekoladowe. Takie jest to brownie. Niespodziankę sprawia w nim cukinia, zupełnie niewyczuwalna, a dodająca deserowi oczekiwanej rozmokłości. Taki jest jej urok, że wkomponowana w mocniejsze pary traci swój charakter, a jednocześnie dzieli się ochoczo soczystością. Brownie ma nieregularną strukturę, pełne emocji wnętrze i obietnicę nasycenia. Zakochać się w nim można dozgonnie już po pierwszym kawałku i nie chcieć wcale studzić rozpalonych emocji.

Niekiedy to, co najlepsze czai się w środku. Zbyt nieśmiało, by tupnąć i domagać się atencji. Czeka milcząco na przewidziany dla niego scenariusz. Nie protestuje w przypadku pożegnania. Cieszy się z drobiazgów, gdy ktoś chrupnie go soczyście, już mu wystarczy. Nie ma rozszczeń, łapie przelotne spojrzenia i przegląda się z ciekawością. Przyzwyczajony do bycia niezauważalnym, daje się wrzucić do śmietnika bez pomysłu na ciąg dalszy. A ja chcę stworzyć dla niego właśnie historię. Spersonalizowaną, taką, ja mu się bezsprzecznie należy. Mam więc rolę dla głąba w swoich przepisach. I to tę pierwszoplanową. Głąb kapusty potrafi uwieść. Nie ma w tej deklaracji rzuconej na letni wiatr obietnicy.   To bowiem witaminowa petarda, co wygładza zmarszczki, rozjaśnia skórę i nadaje jej blasku. Magia w czystej postaci, z której najczęściej na własne życzenie rezygnujemy. Bo głąb nie wzbudza zainteresowania. Jest twardy, niemrawy i mało rokujący. W soczystości liści kapusty dostrzegamy natychmiast potencjał. Sama ostatnio proponowałam, by te młode poszatkować na sałatkę. Na głąba, który po niej zostaje, też mam patent. Niejeden nawet. Ukłon w stronę resztek warto zrobić nie tylko dla zdrowia, ale i zmniejszania skali marnowania, która druzgocąco wpływa na klimat. Do śmietnika przeciętnego Polaka co miesiąc trafiają 4 kilogramy jedzenia. Pozbywamy się rzeczy, jakie mogłyby trafić na stół i robić wrażenie. Skórki, obierki, końcówki, głąby, liście pojawiają się w menu wybornych restauracji, a autorzy, którzy mieli odwagę podarować im szasnę, dostają oklaski! Sama biłam brawo ekipie Water&Wine, która wyciska sok   nawet z obierek i końcówek szparagów, pielęgnuje miłość do czerpania z siły natury i wykorzystania każdego produktu bez reszty. To absolutni mistrzowie, z polem za rogiem, własną piekarnią, wielkimi słojami, w których czają się kiszonki i nalewki - w tym ta kurek, co działa cuda! W Drzewcach gotują czarodzieje smaku, autentycznego, szczerego i bardzo dopieszczonego. Ich pomysły są dla mnie inspiracją - dziś z szacunkiem, dzięki Nim traktuję głąba.