Pierwszy przepis w Nowym Roku niech będzie zapowiedzią pyszności, jakie pojawią się na blogu w ciągu najbliższych miesięcy. Dobrych inspiracji życzę sobie i Wam w tym 2018. Kulinarne prognozy mówią o tym, że rozkochamy się w kuchniach Syrii, Libanu czy Iranu, dania posypywać mamy kwiatami, a kawę pić z bąbelkami. Ja ze swoją   francuską tartą z cebulą i cukinią  jakoś nie wpisuję się w światowe trendy, ale też rozgrzeszam siebie pewnością, że przecież klasyka nigdy nie wychodzi z mody. Stawiam więc kruche ciasto porządnie wypełnione nadzieniem i zachęcam do brania ze mnie przykładu. To bardzo dobre połączenie.

Do zrobienia domowej masy makowej niech przekona Was skład zamieszczony na puszce tej, którą możecie kupić w sklepie. Dużo cukru, rodzynki, czasem trafią się kawałki orzechów, migdałów nie ma prawie wcale. Jest za to sporo konserwantów, wody i niepotrzebnych dodatków. Do masy ukręconej we własnej kuchni wsypujecie bakalie, które lubicie najbardziej, słodzicie prawdziwym miodem i zyskujecie pewność, że z takim dodatkiem będziecie mieć najpyszniejszy makowiec albo kutię. Moja masa makowa pachnie pomarańczą i wanilią. Daję jej obficie rozmaitych orzechów, migdały, żurawinę, daktyle i morele. Musi być bogato i słodko. Zrobienie jej nie zabiera sporo czasu, więc spokojnie zdążycie przed Wigilią! Tylko koniecznie zalejcie mak wrzątkiem, niech się porządnie sparzy.

To ciasto pomarańczowe wpisuje się w świąteczny klimat. Łaskocze zmysły i nurtuje zapachem. Stwarza dylematy, czy jeść od razu, niecierpliwie, czy ćwiczyć charakter i czekać aż ostygnie. Nie brakuje mu puszystości i słodyczy. Nie sposób go zlekceważyć. Ani przejść obok obojętnie. Ciasto pomarańczowe niech trafi na bożonarodzeniowy stół. Sceptyków uspokajam - upiecze się na pewno, należy do tych, co w zasadzie robią się same. Można proponowane proporcje podzielić i umieścić w foremkach na muffiny, a potem zapakować uroczyście i podarować bliskim zamiast czekoladowego Mikołaja.

Kruche rogaliki wykonane pośpiesznie. Bez drożdży, które wymagają rośnięcia. Miękkie odpowiednio i słodkie właściwie. Takie do zrobienia, by spełnić deserowy kaprys. Jeśli je miewacie, zapamiętacie ten niewyszukany przepis. W moich jest domowa konfitura z wiśni, ale nie należy się do tego wzoru przywiązywać. Wnętrze rogalików można wypełnić kawałkami ulubionych owoców albo pokrojonymi kostkami czekolady. W każdym wydaniu będą dobre.

Trafiły do nas ostatnio dwie najnowsze książki wydawnictwa Znak. Obie zabierają w intrygującą podróż do czasów, w których jadało się zupełnie inaczej. Z klasą, troską o detale i często wymuszoną niesprzyjającymi okolicznościami zaradnością. Kuchenny kredens otworzyła Monika Śmigielska. Blogerka, która od kilku lat wyszukuje zapisane w pożółkłych gazetach przepisy, wertuje stare książki kulinarne i pełna zapału usiłuje odtworzyć zaskakujące receptury. Jest wierna tradycji, dba o stylizację stołu, lubi przedwojenną porcelanę i śniadaniowy szyk. Instruuje w sprawie jedzeniowej etykiety, przypomina rady, jakie przed ślubem dostawały kandydatki na dobre żony:) Według ich podpowiedzi kompletuje sprzęt i uczy się tworzyć jadłospis. Kuchenny kredens ma sporo uroku, zanurzyłam się przyjemnie w tych wszystkich wdzięcznych opisach ostrzegających przed kulinarną nierozsądnością : (...) nadejdzie chwila czynu,puszczania wodzy indywidualnej fantazji i żeglowania pod flagą niepoatrzonego "jakoś to będzie", bo w takim przypadku "będą" na pewno: strata czasu i strata pieniędzy, i... melancholija straconych korzyści. Czyż to nie brzmi cudownie? Notuję w głowie tę melancholije i będę nią sobie grozić w chwilach kulinarnej niemocy:) W przepisach Kuchennego kredensu też językowo jest pysznie, bo autorka ortodoksyjnie przywiązuje się do nazw i zwyczajne jajka w koszulce nazywa perdutami, tak, jak to czyniły nasze prabacie. Serwuje też   znany z Pana Tadeusza blamaż  - krem śmietankowy na własnoręcznie wyciskanym mleku migdałowym, mazgaran, czyli kawę z koniakiem albo ćwibak - ciasto bez masła i proszku do pieczenia, ze sporą ilością bakalii. Jest też obiadowa klasyka, królik, zrazy, kurczak, ale i mniej swojska, mieszczańska sztufada. To duszona na wolnym ogniu pieczeń wołowa według przepisu z 1900 roku! Dwudziestolecie od kuchni jest produktowo skromniejsze. To bowiem historia przedwojennej Polski, w której wielu rzeczy po prostu brakowało. Pod odzyskaniu wolności w kraju szalała inflacja, ceny rosły. Kilogram cukru kosztował w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze 15 złotych! Tymczasem w Anglii polskim cukrem rolnicy karmili świnie, bo za granicę sprzedawno go tak tanio. U nas wykwintny obiad był marzeniem, a odpowiedzialność za ich spełnienie brały na barki głównie kobiety. Często te, które   po raz pierwszy musiały iść do pracy, a po niej dbać o dom, tak, jak robiły to mamy i babcie. Ich wciąż aktualne rady czytelnik dostaje na końcu książki w praktycznym spisie. Z niego dowiedzieć się można, jak przechowywać warzywa, czy jajka, czym odstraszać mrówki i gryzonie oraz, że fornirowane meble odzysują blask:) Dwudziestolecie od   kuchni funduje też pewnien poziom luksusu w opisach restauracyjnej rozpusty. To był czas nowych miejsc, w których wymieniano się plotkami i toczono spory. Czynne przez cały tydzień, od rana do nocy i spełniały oczekiwania najzasobniejszych klientów. Dla tych, co dawali sute napiwki kelner był w stanie nawet pobiec na targ, po jakiś produkt wymagający spełnienia kulinarnego kaprysu. Skromniejsi budżetowo korzystali z oferty kwitnącego street foodu, czyli brali na wynos obiad od straszych pań, co przycupnęły na chodniku z widerkiem wypełnionym domowymi smakołykami. W niewyszukanym menu najczęściej pojawiały się barszcz z kartoflami, flaczki, podorby, bób czy kasza. Nieco wyżej wkulinarnym rankingu były obiady domowe, przygotowywane na zamówienie przez gospodynie gotujące na codzień dla swoich rodzin. Panie, by zarobić kilka groszy   dawały ogłoszenia w gazecie, a klient mógł   każdego dnia pod właściwym adresem odbierać smaczny i niedrogi posiłek. Takich opowieści w Dudziestoleciu od kuchni jest więcej, więc jeśli macie na nie apetyt, sięgnijcie po książkę   Aleksandry Zaprutko - Janickiej. To rzetelna praca historyczki, którą chłonie się, jak dobre danie.   Zresztą najlepiej zajrzyjcie do obu tu opisywanych książek. Szczególnie w duecie dają uczciwy i pasjonujący obraz zapomnianego, niedocenianego kulinarnego życia. Kuchenny kredens. Polska kuchnia przedwojenna.   Monika Śmigielska,     Wydawnictwo Znak, 2017     Dwudziestolecie od kuchni. Kulinarna historia przedwojennej Polski.   Aleksandra Zaprutko-Janicka Wydawnictwo Znak, 2017    

Kruche ciasto z jabłkami i malinami należy do tych, które znikają zaraz po upieczeniu. Je się je lekko i bez wyrzutów, bo sporo w nich owoców, które robią dobre wrażenie. Piekę je na jesienne podwieczorki i udaję, że deszcz mi w życiu nie przeszkadza. Do ciasta starłam jesienne jabłka i uzpełniłam je mrożonymi malinami. Dobre będą też połówki śliwek, konfitura z porzeczek albo mus z gruszek. Kruchy spód nie wymaga wyrafinowanych dodatków, więc dorzućcie do nich te, które najbardziej lubicie.  

Chrupiące zawadiacko churros  rozgrzewały mnie w jesienne poranki w hiszpańskiej Granadzie. Świętowałam tam w burzliwym rytmie flamenco urodziny i wypowiadałam życzenie nad tortem z szynki  oraz jajek. Regularnie składane zamówienia podlewane gorącą czekoladą jakoś nie budziły wyrzutów sumienia. Wtopiłam się w ten grzeszny narodowy tłum, który o churros tradycyjnie prosił na śniadanie w ulubionych kawiarniach. Pachniały cynamonem i słodyczą drobno zmielonego cukru. Moje czekoladę mają białą i dużo rozgrzewającego cynamonu. Kalorii pewnie miliony, ale nie zamierzam ich liczyć.


Była naczelna Kukbuka napisła o tym, co w jej kulinarnej duszy gra. O dobrym jedzeniu. Opowieści z pola, ogrodu i lasu. To książka z apetytem na jakość i autentyczny smak. Taki od zaprzyjaźnionego rolnika, który opowie o swoich uprawach. Restauratorach trzymających poziom. Małych przetwórcach robiących wielkie rzeczy. W książce Agaty Michalak polska kuchnia obfita w rodzime produkty napawa dumą. Jest w niej troska Wojciecha Amaro o to, by najlepsze składniki świeciły na talerzu całym swoim blaskiem  i  przerabianie 300 litrów mleka na owczy ser z mazurskiego rancza Fronitiera. Są historie mieszczuchów, którzy porzucili miasto i zaczęli karmić turystów, tym, co sami wyhodowali. Snują się rodzinne opowieści o odziedziczonej piekarni, gdzie w starym ceramicznym piecu wypieka się wyłącznie chleb na zakwasie. I o pstrągach, które w Ojcowie hodują dwie dziewczyny z Krakowa. Mama w kaloszach dogląda ryb, córka z modną grzywką i bystrymi oczami zajmuje się marketinkiem i sprzedażą.

Batch - najlepsza książka o przetworach

Ta książka karmi treścią. Batch to solidna lekcja, po której odrobieniu, strach przed eksperymentami i zakręcaniem słoików zniknie całkowicie. Tu nie ma tylko zdawkowych przepisów na kolejne dżemy i sosy. Jest dawka porządnej wiedzy, sporo refleksji i osobistych uwag. Właściwa lektura na obfity do przetwarzania sezon! Nie przegapcie jej:) Batch - najlepsza książka o przetworachBatch uczy pasteryzacji, kiszenia, suszenia, fermentacji, chłodzenia, solenia i wędzenia oraz infuzowania. Historia zaczyna się od absolutnych podstaw. Wyjaśnienia na czym polegają poszczególne procesy, czego do ich przygotowania potrzeba, z jakimi problemami będziemy mierzyć się po drodze. Bo przetwórstwo, choć intrygujące, nie zawsze ma szczęśliwy finał. Są więc też recepty na uniknięcie porażek i poprawianie błędów. Wiadomo, co zrobić, gdy galaretka nie gęstnieje, a pikle bywają zbyt miękkie.  Batch - najlepsza książka o przetworach Ideą Batch jest pokazanie, jak łatwo można świeże składniki przekształcić w przetwory, a następnie wykorzystać je do przygotowania smacznych posiłków.  Śmiały cel ma para blogerów z Kanady, która na początku swojej kulinarnej drogi o zakręcaniu słoików nie miała pojęcia. Bakcyla połknęli po wspólnie zrobionym słoiku dżemu i od tego czasu na stronie wellpreserved.ca zamieścili ponad 700 przepisów związanych z konserwacją jedzenia. W 10 minut robią suszoną żółtą i zieloną fasolę, kręcą masło morelowe, a marchewkę marynują z chrzanem.  Batch - najlepsza książka o przetworach Joel i Dana żyją w rytmie natury i dbają, by na ich stole pojawiały się dobre jakościowo produkty. Ich Batch jest zachętą do wyprawy na targ po 25 składników. To według nich ułożone są przepisy. Są jabłka, buraki, pomidory, mięso czy ryby. Składniki, które mają w zasięgu ręki, bliskie ich kuchennej tożsamości. Każdy z rozdziałów poświęcony jest jednemu produktowi, oferuje sześć przepisów do jego wykorzystania i co najmniej trzy techniki przetwarzania. Praktycznym pomysłem są podpowiedzi, do czego potem użyć przygotowane przetwory. Przydają się też informacje, ile czasu zajmuje wyprodukowanie jednej porcji.  To książka, w której nie dominują zdjęcia, a grafiki, uwagi i instrukcje. Urzeka mnie ten nieproporcjonalny,choć merytorycznie ciekawy pomysł. Wertuję Batch i szoruję słoiki. Joel i Dana potrafią zainspirować! Batch - najlepsza książka o przetworach Batch Joel Maccharles&DanaHarrison   Wydawnictwo Otwarte   Kraków, 2017   Zapisz Zapisz

Kolekcjonuję serniki. Pieczone w kąpieli wodnej, która gwarantuje im nieskazitelną biel. Orzeźwiane chłodem w celu stężenia. Barwione jagodami albo czekoladą. Z kąpiącymi się w nim rodzynkami, migdałami, orzechami. Każda wersja mi odpowiada, bo jestem sernikową fanką absolutną. Ten wakacyjny sernik jest najzwyklejszy. Jedynym jego urozmaiceniem są maliny gęsto ułożone na wierzchu. Czasem jest tak, że przerost burzy formę. Mój sernik na szczęście nie uległ takiej pokusie. Dlatego Wam go polecam.