Doceniam te chwile, kiedy śniadanie może trwać dłużej. Być słodkie, jak  w  najbardziej niewiarygodnej komedii romantycznej. Przeciągać się leniwe do południa. Zostawić po sobie otulające zmysły zapachy. Cynamonu, pomarańczy, brązowego cukru. Ten przepis na placuszki bananowe to właściwie podpowiedź, jak przyjemnie, niespiesznie i niezobowiązująco  rozpocząć dzień.

Przyzwyczaiłam się bardzo do świątecznego jarmarku, który już na początku grudnia powstaje w samym sercu Wrocławia. Może jest w tym coś ckliwego i przesłodzonego, ale lubię spacery wzdłuż tych gwiazdkowych neonów,  aromat grzańca i nawet  nie przeszadza mi wydobywające się nachalnie  z głośników Merry Christmas. Z ciekawością zaglądam na stoiska z ręcznie robioną biżuterią, haftowanymi serwetkami, drewnianymi akcesoriami do kuchni. To fantastyczna giełda prezentów, można znaleźć urocze skarby!I najeść się do syta. Kalorycznie, bo dominuje pajda chleba ze smalcem, kiełbasa z cebulą, bigos w duecie z gorącą czekoladą albo hitem tego roku - węgierskim kurtoszkołaczem. Jarmark we Wrocławiu  

Jestem absolutną fanką kulinarnych programów. Dają mi niezobowiązującą dawkę inspiracji. Jest coś kuszącego w podglądaniu mistrzów, ich trików, niebalnalnych rozwiązań. Ostatnio zakochałam się w programie Perfect, gdzie dwóch szefów kuchni przygotowuje trzy dania według określonego klucza.   W odcinku azjatyckim pojawił się imbirowy łosoś. Przepis trzeba było dostosować do polskich warunków, bo wielu składników w naszych sklepach nie ma. I mimo tych braków, łosoś zachwyca. Nieśmiało podpowiadam, że warto rozważyć przygotowanie go na świąteczny stół.

Pogoda za oknem jest dla mnie najlepszą inspiracją. Skoro pojawił się śnieg, w moim kubku też musiało zrobić się biało. Ta kawa jest przepełniona intesywnymi aromatami, kremowej czekolady i delikatnego kokosa. Jednego i drugiego nie należy żałować. Tylko wtedy będzie smakować. Do kawy polecam ciepły koc i dobrą książkę. Pasują wyśmienicie.  

Å»urawina kojarzy mi się nierozerwlanie z grudniowym klimatem. Lubię ją w deserowej wersji, słodkich sosach. Dziś połączyłam ją z sałatą. Duet sprawdza się znakomicie. Podkreślony ostrym smakiem sera pleśniowego, przełamany kremowym delikatnym jogurtem. Sałatka dobra do drobiu, ryb albo tak po prostu, do zjedzenia, bez  specjalnego towarzystwa. Nie jest wymagająca, trzeba raptem wymieszać składniki.

Buraki nie muszą być nudne,starte, skąpane w śmietanie, zagęszczone mąką. Mogą być przystawką, niezobowiązującym dodatkiem do dania głównego, najlepiej drobiu. Polubiłam je w tej pieczonej wersji za słodycz i kruchość, którą uwalniają pod wpływem wysokiej temperatury. Ser dodaje im charakteru.  Smakują zaraz po wyjęciu z piekarnika, jak i zupełnie zimne.

To dla niej najlepszy czas. Zimowy, śnieżny, nostalgiczny.  Jest lekka niczym puch,  bo robiona tylko na mleku i ciężka zarazem, jak największe lodowe sople,  bo przytłaczająca intesywnością rozrobnionych w moździeżu korzennych przypraw. Rozgrzewa i dłonie i całe ciało. Powoli, delikatnie, wytrwanie. Na dnie niespodzianka - kawałki włoskich orzechów. Idealny mikołajkowy prezent:)

Nie przepadam za kaczką. Choć raczej powinnam napisać to w czasie przeszłym. Moje nastawienie bowiem do kaczki uległo diametralnej zmianie. Wszystko za sprawą dwóch mężczyzn. Paryskiego korespondenta radiowego i rolnika z Radzymina. Ten pierwszy podzielił się apetycznymi refleksjami ze swojej obecności w  kulinarnej akademii Le  Cordon Bleu, drugi przyciągnał uwagę na moim ulubionym warszawskim targu. Obu łączy miłość do kaczki. Dziennikarz pieczoną, a wcześniej obsypaną solą i zalaną tłuszczem kaczą pierś nazywa impresjonizmem na podniebieniu. Gospodarz kaczki hoduje sam, a potem przywozi do stolicy i z pewną taką nieśmiałością, spowodowaną pewnie nie do końca legalnym działaniem, oferuje zaufanym klientom. Kaczka jest solidna, z bogatym wnętrzem, przygotowana do faszerowania, pieczenia, duszenia, czy czego tam kupujący chce. Sprzedawca snuje opowieści o kruchym mięsie z lekkością odchodzącym od kości, chrupiącej skórce natartej tymiankiem i aromatycznym rosole, który powstanie, gdy zdecyduję się oddzielić od korpusu skrzydła i podroby. Te dwa światy, paryskiej pełnej szyku akademii i targowego grudniowego rozgardiaszu połączyłam świadomie. Przewracając kolejne kartki książki o kulisach La Cordon Bleu nie tylko zgłodniałam, ale uznałam, że po lekturze, w której zachwyt nad kaczką jest obezwładniający, muszę i ja dać jej szansę. Potrzebowałam tylko towaru najepszej jakości. A taki jest właśnie na wspomnianym targu. Trzeba tylko wiedzieć, w której alejce sprzedają rarytasy, nieporównywalne do tych ze sklepowych zamrażarek. Zanim kaczkę nabyłam, poznałam jej historię wraz z    obietnicą, że z zakupu będę zadowolona. Jestem. I doskonale rozumiem autora wspomnień z paryskiej akademii, który o kaczcei tej  w pomarańczach  i  borowikach wyraża się z należytym szacunkiem:) Ja wybrałam wersję staropolską.

Namiętnie kolekcjonuję foremki do ciast, ciasteczek, deserów, czekoladek, trufli, cremu brulee i catalana. Są najprzyjemniejszymi pamiątkami z podróży. Najbardziej cieszącymi prezentami. Drobiazgami poprawiającymi mi nastrój. Wyszukuję, kupuję, zbieram, dostaję. I choć miejsce w kuchni mówi co innego, ja nigdy nie mam dość. Jeszcze tak wielu kształtów mi brakuje, kolorów, faktury, wzoru. Przedświąteczny czas jest idealny dla uzupełnienia mojej kolekcji. Sklepy zasypane są  foremkami przeznaczonymi  do bożonarodzeniowych wypieków. Skusiłam się na te, w których upiec można niewielkie rogaliki pachnące migdałami. Takie na jeden kęs, do towarzystwa przy popołudniowej herbacie.  

Zazdroszczę naszym czeskim sąsiadom umiejętności wieczornego biesiadowania, wierności tradycyjnej kuchni popijanej lekkim piwem. Tej narodowej dumy ze smażonego hermelnina z tatarskim sosem. Przesłodzonych likierów, ziołowych nalewek. Lubię nieco przydymiony klimat niewielkich barów z bardzo ograniczonym menu. Od lat nic się w nich nie zmienia. I w tej  stagnacji  skryty jest  cały urok. Dobrze jest wracać tam  i wiedzieć, że w karcie znajdę knedlika   i kofolę. Miniony weekend  zupełnie  niespodziewanie spędziłam w Czechach. W niewielkich miasteczkach tuż za granicą. Na ulicach uśpionych w piątkowy wieczór i w knajpkach tętniących czeskim, zdystansowanym życiem. Zamówilłam to co zwykle. I   przywiozłam nieco tego czeskiego klimatu do domu. Na zapas. Do puszystego knedlika pasuje tylko gulasz. Pamiętam o tym, od czasu, gdy czeski kelner nie chciał mi go podać ze smażonym serem. Uznał, że woli nie zarobić niż sprzeciwić się zasadom narodowej kuchni:)