Mamy swoje kopytka, a Włosi równie mączne i sycące, choć  nieco bardziej okrągłe gnocchi. Robi się je błyskawicznie i z niewielu składników. Potem można fantazjować z sosem. We Włoszech - najlepsze bywają najskromniejsze z łyżką dobrej oliwy i odrobiną parmezanu. Ja lubię wersję zdecydowanie cięższą. Kluski obficie skąpane w aksamitnym sosie z innego włoskiego rarytasu - gorgonzoli. Do gnocchi polecam łagodną odmianę tego pysznego sera- dolce latte. Nie jest zbyt ostra i twarda.  Smak wzbogacają i podkreślają świeże zioła. Gdy ostatnio podałam taką kompozycję - usłyszałam - wyśmienite!

Do tart mam wyjątkową słabość. Ratuję się nią zawsze, gdy nie mam pomysłu na deser dla kilku osób. Latem najlepsza jest z truskawkami. Nie należy ich oszczędzać. Można je zalać galaretką, dodać nieco śmietany, ale i w tej najskromniejszej wersji uszczęśliwia podniebienie.

Był upał i takie same słoneczne prognozy na kolejne dni. Zrobiłam więc pełen garnek chłodnika. Gdy tylko skończyłam, zaczęła się ulewa, tempertaura spadła i zupa przestała być pożądana. Bo są takie smaki, które mają swoje zalety tylko  czasami. Taki jest chłodnik.  W dobrych okolicznościach -  idelany.  

Lody te są alternatywą do kawy mrożonej, można również je do niej dodać ;) Są bardzo kawowe, świetnie komponują się z gorzką czekoladą.

Por jest symbolem narodowym Walii. W  polskim menu pojawia się  od średniowiecza, głównie w roli dodatku. Tu proponuję absolutne docenienie pora, który połączony z intensywnym aromatem trufli i mleka kokosowego tworzy aksamitny krem.

Teraz mamy pogodę na takie smaki. Orzeźwiające i chłodzące. Przygotowane w domu, bez konserwantów wpisują się   w silnie lansowane zasady zdrowego żywienia.   Ja odkąd dałam się przekonać w chińskiej restauracji na obrzeżach Paryża, że to nie jest deser, a jedynie oczyszczenie kubków smakowych, chętnie powielam tę teorię.

Sezon truskawkowy trwa zbyt krótko, by przegapić choć jeden z jego dni. Dlatego odkąd zachwalane jako polskie truskawki pojawiły się w mojej okolicy, wykorzystuję je bezlitośnie każdego dnia. Na razie ciągle bez nasycenia. Tu cięższa wersja w otoczeniu kremowej białej czekolady. Połączenie dwóch odmiennych smaków kwaśnego i  słodkiego  jest kwintesencją przyjemności na leniwe ciepłe popołudnie.

Mieniące się w słońcu świeże liście szpinaku zobaczyłam na targu. Były niedbale rozrzucone w plastikowej skrzynce. Sprzedawane na kilogramy nie budziły zainteresowania tych, którzy przyszli po młode hiszpańskie albo cypryjskie ziemniaki, kalafior czy kapustę. Ja też zauważyłam je w ostatniej chwili i choć nie miałam na szpinak w tej postaci pomysłu, poprosiłam, by zapakować cały woreczek. Liście są lekkie i pachnące. Tym czego w nich nie lubię  jest piasek. Dlatego każdy z nich trzeba wypłukać dokładnie, bo nawet drobne kamyczki ścierające się pod zębami nie są przyjemne. Po oczyszczeniu, wysuszeniu połaczyłam je z tym, co miałam pod ręką - suszonymi, maczanymi w oliwie pomidorami, orzechami i serem.