Pęczek świeżego tymianku dostrzegłam na osiedlowym targu dość szybko. Pewnie dlatego, że widok sporych gałązek zió,ł związanych niedbale nitką to ciągle u nas rzadkość.   Pojawiają się głównie w doniczkach, egzemplarze pozostawiające wiele do życzenia. A ten uwodził zapachem nawet tych z końca kolejki.  Nie próbowałam mu się oprzeć. Nie zastanawiałam się też, co z nim zrobię. Zawsze mógł przecież wylądować w wazonie:)Przed tym niewdzięcznym rozwiązaniem tymianek uratowała moja koncepcja połączenia go  z ciecierzycą. Okazał się idealnym towarzyszem.  

Dawno u nas nie było słodyczy, a przecież to kwintesencja życiowej przyjemności:) Nadrabiam więc niezwłocznie propozycją czerpiącą z tego, co obecnie najlepsze - soczystych śliwek. Rozgrzane mocą piekarnika puszczają sok, ilość cukru można więc bez obaw ograniczyć. Jeśli chcecie grzeszyć, to z czekoladowym sosem. Do tego ciasta jest - choć tego na zdjęciu nie zobaczycie - bardzo przywiązany:)

Bywają w moim kulinarnym życiu takie momenty, że doceniam kompozycje najprostsze. Tak jest właśnie z tą przekąską, serwowaną przeze mnie często na przystawkę. Zestaw warzyw uzależniam od zawartości lodówki. Zasada jest tylko jedna - muszą być chrupiące:)

Tarta grzechu warta - to motto tego sezonu w mojej kuchni. Robię ją wyjątkowo często, w ugniataniu ciasta jestem mistrzynią:) Gdy się chłodzi, pracuję nad nadzieniem. Lubię proste zestawy. Z tego co pod ręką. Tym razem były świeże liście szpinaku, które doceniam zdecydowanie bardziej, niż zamrożoną papkę zapakowaną w foliowe torebki i umieszczaną w sklepowych zamrażalnikach. Å»eby zimą uniknąć takich spotkań, latem zamrażam kilka porcji opłukanych liści. O   tym obowiązku niestety przypominam sobie zawsze dopiero wtedy, gdy danie ze szpinakiem robię:) Regularnie  więc przygotowaną porcję pozbawiam kilku gram i przeznaczam na zimowe zapasy. Ten ubytek trzeba jakoś zakleić. W tej wersji idealnie sprawdziły się osuszone toskańskim  słońcem  pomidory.

Zajadam się nim zawsze w restauracjach. Gdy dostaję do niego jeszcze ciepłe placki   - niczego mi już do szczęscia nie brakuje. Mogłabym więc nawet nie zerkać w dalszą część menu. Å»eby to święto w towarzystwie hummusu stało się codziennością, podjęłam wyzwanie i bez doświadczenia, wsparta przepisem z gazety zrobiłam swoją wersję pasty. Jak to u debiutujących bywa, popełniłam sporo błędów. Ten główny dotyczył ilości. Wytworzyłam hummusu tyle, że sama mogłabym go serwować w restauracji:)Doświadczenie robi swoje i Wam podaję już recepturę idealną.

Tak sobie pomyślałam, że papryka i pomarańcza mogą nawiązać całkiem udaną przyjaźń. Jedną udusiłam,  drugą odarłam ze skóry i wycisnęłam z niej  wszystkie soki. Emocję podkręciłam chilli. Powstał uwodzicielsko pyszny krem. Dobry zarówno schłodzony, jak i mocno podgrzany. W wolnej chwili spróbujcie:)

Natchniona olimpijską rywalizacją kategorczynie stwierdziłam, że Włochom  należy się złoty medal w kategorii pasta. W tej konkurencji są absolutnymi mistrzami świata. Co z tego, że czasami niepokornymi, jak zawsze wiernymi tradycji. W niewielkich trattoriach biją kolejne rekordy zjadając na pierwsze danie pełne talerze przyjemnie ciągnących się nitek. Zgrabnie owijają je wokół widelca, nie tracąc przy tym ani kropli cennego sosu. Choć do ich poziomu mi bardzo daleko, czasami podejmuję wyzwanie i nieśmiało wkraczam do rywalizacji. Tym połączeniem kaparów z oliwkami i świeżymi ziołami złotego medalu Włochom nie odbiorę, ale miejsce na podium powinno się znaleźć:)

Leczo powstało na zamówienie. I odkurzyło moją kulinarną pamięć, z której na długie lata tę potrawę z węgierskim rodowodem wyeliminowałam. Zupełnie bez powodu, czemu, mieszając kolejne partie warzyw, dziwiłam się. To fantastyczny lekki zestaw witamin na lato. Dobry w różnych wariantach -na zimno i jeszcze parujący swym ciepłem. Z bagietką albo kaszą. Wybór należy do Was.

Nazwałam je domowe, choć równie dobrze mogłabym - wakacyjne. Jadłam je zawsze latem, ale  wcześniej  sama w ogrodzie dziadków musiałam nazrywać wiśni.  Tak wiele razy przyglądałam się, jak powstawało, że nawet bez przepisu wiele lat później  potrafiłam  odpowiednio  połaczyć składniki. Å»eby było zupełnie, jak dawniej, zrobiłam do niego kakao.  Odtworzyłam w ten sposób swój dziecięcy wakacyjny podwieczorek.

Pewnego dnia postanowiłam i tego postanowienia się dzielnie trzymam, że nie będę kupowała żadnych słodkich napojów. Ta deklaracja uruchomiła moją smakową wyobraźnię. W lodówce zaczęły się pojawiać kolejne owocowe kompozycje. Wszystkie na bazie naturalnych składników, wyjątkowo słodzone miodem. Do nich należy arbuzowa lemoniada. Aktualnie moja ulubiona, ale za chwilę może to się zmienić:)