Niewiele składników, błyskawiczne wykonanie i  wyśmienity efekt. To taka mniejsza odmiana klasycznej szarlotki. Tak samo pyszna i delikatna na ciepło z odrobiną lodów, jak i w zimnym zestawieniu z bitą smietaną. Jabłkowy mus ukryty jest pod kruchą skorupką, która z łatwością daje się przełamać.

Hit lat 90. Taki powiew nadchodzącego luksusu wydobywający się z głębi metalowych puszek, przetrzymujących plastry ananasów, mandarynek czy połówek brzoskiwń. Doprawiony kieliszkiem alkoholu, podawany w szklanych salaterkach. W wielu europejskich lokalach ukryty pod tajemniczą nazwą Macedonia. To niby banalne wymieszanie kilku owoców, zimą nabiera zupełnie innego smaku, bo przynajminiej przez chwilę sugeruje, że lato już niebawem:) Dla wzmocnienia efektu - głównie wizualnego - dodaję truskawki, choć sprowadzane z Hiszpanii czy Portugalii zupełnie nie przypominają tych soczystych, słodkich owoców, na których wysyp trzeba poczekać do czerwca.

Nie ma nic lepszego niż świeży sok. Taki wyciekający z wciąż pracującej sokowirówki. Niewzbogacany na siłę cukrem. Wiem to po kilku tygodniach nieustannego przetwarzania owoców i warzyw. Do kupienia sokowirówki  przymierzałam się od bardzo dawna. Zniechęcała mnie jednak ilość części do mycia. Nie jest jednak tak źle, za tę codzienną przyjemność w postaci szklanki wyjątkowo zdrowej mieszanki, warto spędzić kilka dodatkowych minut przy kranie. Przetestowałam rozmaite kompozycje. Niby najwierniejsza jestem klasyce - jabłku i marchewce, a jednak coraz bardziej przekonują mnie zaskakujące połączenia.  

Nie mam wątpliwości, że najlepsze tosty są we Wrocławiu,  U Witka. W tym samym miejscu serwowane od 32 lat. Nie wymiotła ich stamtąd historyczna zawierucha, urzędnicze plany i powstające wokół bardziej eleganckie fast foody. Poznaje się je zazwyczaj w czasie pierwszych dziecięcych wizyt z rodzicami, potem wraca ze znajomymi ze  szkoły,nawet jeśli ona jest w zupełnie innej części miasta.  Bywa, że  towarzyszą na randkach. Obowiązkowo zjada  je się na studencki obiad, by w końcu z sentymentem wpadać po tosta od czasu do czasu, jak po najlepsze wspomnienie. Nigdy mnie nie zawiodły. Zawsze są tak samo bogato przełożone plastrem grubego rozpływającego się pod wpływem temperatury piekarnika sera i  drobno pokrojonymi pieczarkami. Od lat z tego samego pszennego chleba, którego spore porcje można dostrzec na zapleczu. Z keczupem i ogórkiem. Na papierowej tacce. Zmienia się jedynie ich cena. Zaskakujące, że nie zmienia się właściciel,  kruczowłosy uśmiechnięty  pan  przez wielu zwany Witkiem, choć Witkiem nie jest. Ciągle osobiście przyjmuje zamówienia i  może to patetycznie zabrzmi - uczy kolejne pokolenia smaku prawdziwego tosta.  I choć wiem, że po degustacji U Witka już nigdzie tosty nie smakują tak dobrze, czasami próbuję się oszukać.  

Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. I ta miłość wiodła mnie tam każdego dnia. Po zakupy, po atmosferę, po rozmowę, po przekąskę i nieustający zachwyt. Tak barwnie, zabawnie, tak przyjemnie i nastrojowo było w środku, że to co na zewnątrz jakby nie istniało. I tak już od XII wieku, momentu, gdy kupcy z całej okolicy, wybrali zdecydowali, że chcą w jednym miejscu sprzedawać swoje produkty. Potem targ przeniesiono na La Rambla. Dziś osłonięty XVIII wiecznych murami i delikatnie prześwitującym dachem, przez który przebija słońce, nosi dostojną nazwę  Mercat de la Boqueria albo Mercat de St Josep. I jest obowiązkowym punktem na trasie wielu turystów.

To danie mojego dzieciństwa. Absolutnie ulubione. Smakowało równie pysznie na śniadanie, obiad czy kolację. Dosładzane miodem, przesiąknięte cynamonem. Najlepiej z musem ze spiżarki babci. Takim odrobinę kwaśnym. Potem natchniona sentymentami wybierałam porcję słodkiego ryżu w studenckim barze Miś. Była chyba najtańsza z całego menu, nie kosztowała nawet złotówki.  We własnej  kuchnia nadal wracam  do tego wspomnienia i  rozczulającego najbardziej wymagające podniebienia  aromatu.  

Skwierczące krewetki w najznakomitszym hiszpańskim wydaniu. Urzekają wszystkich tych, których podniebienia potrzebują silnych doznań. Oliwa nascysona maleńkimi czerwonymi papryczkami pili pili o niesamowitej sile. W ostatniej chwili dodane sparzone krewetki. Trzeba uważać, by nie poparzyć sobie rąk i języka. Warto jednak zaryzykować, skoro z rozkoszą robi to cała Andaluzja.

Choć nazwa to sugeruje, ten deser nie ma nic wspólnego z tradycyjną szarlotką. Bijący rekordy popularności i odmian w Europie, wymyślony został przez Anglików, którzy specjalnie dla niego zrobili okrągłe, niezbyt głębokie naczynie i  wypełniali je biszkoptami. Potem do środka wlewali marmoladę i zapiekali. Na cześć żony króla Jerzego III deser nazwali Charlottą. Francuzi nie mogli być gorsi od swoich sąsiadów i po pewnym czasie zaczęli serwować własną wersję, też wykładaną biszkoptami, tyle, że schłodzonymi i podawanymi z lodami albo bitą śmietaną. Jest też rosyjska odmiana, z jabłkami. Moja charlotta jest wypełniona ciepłym kremem i porządnie schłodzona. Byłam bardzo dumna, gdy bez problemu udało mi się wyjąć delikatną kompozycję z naczynia i tak się nią zachwycałam, oglądając z każdej strony, że aż doprowadziłam ją do upadku. Na szczęście miała mocne podwaliny i bez trudu postawiłam ją do pionu:) Ten deser dedykuję mojej ulubionej Charolotte:)

To zdecydowany powiew wiosny w zimowej kuchni. Nie tylko kolory  przypominają  mi moją ulubioną porę roku, ale także soczyste smaki owoców. Robię tę sałatkę zawsze, gdy brakuje mi słońca za oknem. Kusząco chrupiąca sałata lodowa, słodka pomarańcza i dojrzałe winogrona w duecie z wędzonym kurczakiem. Wszystko muśnięte aksamitym naturalnym jogurtem i obsypane płatkami migdałów.