
Nawet nie wiem, co w tej tarcie jest najlepsze. Kruchy, maślany spód, czy waniliowe wnętrze albo karmelizowana słodka skorupka. Połączenie dwóch francuskich klasyków okazało się strzałem w deserową dziesiątkę. A wcale nie było planowane, tarta creme brulee powstała, bo musiałam wykorzystać żółtka, które zostały po bezie, a nie chciałam powtarzać wykorzystywanych już przepisów. Z tej przypadkowej kulinarnej kreacji wyszło cudo, po którym długo w domu oblizywano palce. Szczęśliwcy zabrali porcję na wynos. Dzięki temu ich jesienny poranek był zdecydowanie przyjemniejszy.
W tarcie creme brulee kluczowe są dwie sprawy - zapiekanie i chłodzenie. Obie muszą potrwać, nie polecam więc tego deseru niecierpliwym. Tym, którzy jednak poświęcą swój czas, zostanie to wynagrodzone. Smakiem, zapachem, słodyczą. Zachwycicie się bez opamiętania:) Do ostatniego okruszka.