
Zazdroszczę naszym czeskim sąsiadom umiejętności wieczornego biesiadowania, wierności tradycyjnej kuchni popijanej lekkim piwem. Tej narodowej dumy ze smażonego hermelnina z tatarskim sosem. Przesłodzonych likierów, ziołowych nalewek. Lubię nieco przydymiony klimat niewielkich barów z bardzo ograniczonym menu. Od lat nic się w nich nie zmienia. I w tej stagnacji skryty jest cały urok. Dobrze jest wracać tam i wiedzieć, że w karcie znajdę knedlika i kofolę. Miniony weekend zupełnie niespodziewanie spędziłam w Czechach. W niewielkich miasteczkach tuż za granicą. Na ulicach uśpionych w piątkowy wieczór i w knajpkach tętniących czeskim, zdystansowanym życiem. Zamówilłam to co zwykle. I przywiozłam nieco tego czeskiego klimatu do domu. Na zapas. Do puszystego knedlika pasuje tylko gulasz. Pamiętam o tym, od czasu, gdy czeski kelner nie chciał mi go podać ze smażonym serem. Uznał, że woli nie zarobić niż sprzeciwić się zasadom narodowej kuchni:)