To danie powstało, jak wiele w mojej kuchni, z resztek. Czego nie udało mi się wykorzystać wcześniej, połączyłam i podałam w zupełnie innej, ale nie mniej atrakcyjnej formie. Wracam do  tego zestawu  chętnie, czasami jako przystawki, a po dodaniu zapiekanych ziemniaków na moim stole  pojawia się też w roli głównej. Dla tych, którzy pierwszy raz się z nim spotykają, zawartość bywa niespodzianką.  Niekiedy wyostrzony zmysł węchu nie wystraczy, by odkryć, co kryje skorupka z maślanego ciasta.

Niedawno ktoś mnie zapytał, jaki zapach w kuchni lubię najbardziej - bez wątpliwości - skwierczącego czosnku. Delikatnie słodki, dający złudne wrażenie utraty ostrości. I takie właśnie jest to danie, kojarzące mi się nie tylko z czosnkiem, ale i studenckim gotowaniem. Wtedy właśnie powstało i było przeze mnie -  ku radości innych -  serwowane nieustannie. Szybkie, sycące, dzięki szpinakowi bogate w wartości odżywcze, więc w tamtych intensywnych i wyczerpujących czasach po prostu idealne. Przez lata nic w tym połączeniu nie zmieniłam i może dlatego ciągle smakuje tak samo dobrze.  

Jajka gotowane w szklankach, dwie kajzerki i biała kawa - tak wyglądało tradycyjne przedwojenne  austriackie śniadanie. Ta kompozycja przy porannym posiłku wciąż bywa dla mnie inspiracją. Tutaj jednak jajka wrzuciłam  do wrzątku z octem, a potem dopiero przełożyłam do szklanek. Na dnie zamiast masła  znalazła się  warstwa białego puszystego sera, przyprawionego odrobiną papryki, pieprzu i soli. Do tego jeszcze gorące chrupiące grzanki, muśnięte zaledwie  kroplą oliwy.

Poznałam go w czasie jednego z tradycyjnych wieczorów, spędzonego z koleżankami na jedzeniu i przyjemnej wymianie zdań. Przyniosła go Ola, która po drodze do nas, musiała wpaść do siostry, by w jej malakserze rozdrobnić orzechy i ser.  Już po  pierwszym degustacyjnym kęsie bezapelacyjnie doceniłyśmy Jej poświęcenie. Dip ma w sobie to, co ja lubię najbardziej - ser i czosnek, dlatego znalazł stałe miejsce w moim notesie z przepisami.

To połączenie dla wszystkich wielbicieli czekolady. Jest jej mnóstwo, ale gorzkiej, więc sięgając po każdą kolejną porcję można całkiem niewinnie tłumić wyrzuty sumienia. Znalazłam  ten deser w  gazecie razem z sugestią, by  przygotować go  w Walentynki, bo czekolada jest afrodyzjakiem. Polecam więc  tym, którzy szukają pomysłu  na  to święto, zapewniając, że  w zwyczajny dzień też smakuje znakomicie.

Przepisów na rosół jest wiele i wiem, że każdy, kto gotuje, ma ten najlepszy. Wyciągnięty ze starego zeszytu babci albo mamy, doprawionymi sprawdzonymi przez lata rodzinnymi radami. Nie zamierzam z żadnym z nich polemizować, do ani jednego porównywać swojego - oczywiście najlepszego  rosołu. Polecam jedynie nieco inny dodatek. Zamiast tradycyjnego makaronu, kluski ulepione z parmezanu. Do tego kilka ziarenek kolorowego pieprzu i liść bazylii. Niby niewielka zmiana, a jednak tradycyjny rosół nabiera innego smaku.

Tym, co najwspanialsze w tej sałatce jest świeża mięta. Nie bez powodu wykorzystywana całymi garściami na Bliskim Wschodzie. Tabbouleh serwuje każda szanująca się arabska restauracja. W oryginalnej wersji powinna być użyta pszenna kasza bulgur. W dostosowanej do naszych warunków, świetnie sprawdza się kuskus.

Jest bardzo delikatne, bardzo szybkie   i bardzo włoskie. Słodzone miodem i suszoną żurawiną. Pachnące pomarańczą. Sprawiające przyjemność w leniwe weekendowe popołudnia. Ciasto inne niż tradycyjne marchewkowe, bez obfitej polewy, robione na mące razowej. Gorąca herbata jest dla niego tylko niezobowiązującym dodatkiem.  

Niewinne - tak określa je w swojej książce apetyczna Panna Dahl. Była modelka, dziś autorka rubryki w The Times i Vouge'u, która z wybiegów przeniosła się do kuchni, poleca ten przysmak na śniadanie. Osłodzone miodem, wymieszane z mąką orkiszową albo razową są rzeczywiście bardzo lekkie, puszyste i przesiąknięte zimowymi przyprawami. Można przy nich - już na własną odpowiedzialność - zgrzeszyć i udekorować je odrobiną bitej  śmietany.

Przyjacielu zabijasz mnie swoją ceną. Za pierwszym razem zdanie wymawiane łamaną angielszczyzną na targu w Anjunie jest zabawne, za drugim ujmujące, za trzecim już nudzi, przy kolejnym nawet nie pozwalamy sprzedawcy dokończyć. Słychać je dosłownie wszędzie. Jest hasłem tego miejsca. Mottem przewodnim. Mantrą powtarzaną do upadłego.