Zatrzymałam się na dłużej przy francuskiej filmowej opowieści o Daniele Mazet-Delpeuch. Właścicielce niewielkiej gospody w Perigord, której nagle świat wywrócił się do góry nogami. Ze swojej skromnej kuchni trafiła do tej najbardziej wykwintej - w Pałacu Elizejskim, by przez prawie dwa lata osobiście gotować dla prezydenta François Mitteranda. Mistrzowsko przyrządzała foie gras. I mawiała, że gotowanie dodaje siły, a ona powoduje, że uszczęśliwia się ludzi jedzeniem. Jakie to prawdziwe:)
Niebo w gębie jest apetyczne, obrazy tworzonych na miarę francuskiego gustu posiłków wykonane prefekcyjnie. Każde nowe połącznie testowane bez końca. Skromność nie jest ideą tej kuchni. Tylko smak. Gdy potrzeba pudełka czarnych trufli przyjeżdzają pociągiem z najodleglejszego zakątka kraju. Mnie ta francuska podróż poniosła ku naleśnikom. Tym delikatnym, cieniutkim niczym papier, oferowanych na każdym rogu paryskich uliczek.

Najlepsze są z likierem pomarańczowym albo cydrem, podpalane, podane w towarzystwie płomienia. Ten kunszt zostawiam urokliwym knajpkom z Montmarte. Sama miałam odwagę zrobić jedynie naleśniki musnięte czekoladą i malinami.