Pan w czarnym fartuchu z podniszczonym notesem w ręku stoi na ulicy i cierpliwie zapisuje imiona. Pojawia się przed wejściem do baru, co pewnien czas. Wypatrują go wszyscy. I ci, którzy dopiero przyszli,i ci, których imiona zostały już zanotowane. Imiona w rozmaitych językach, wypowiadane z hiszpańskim akcentem brzmią zabawnie i sprawiają, że oczekiwanie ma swój urok. Nieważne jest, czy jesteśmy bogatymi Szwajcarami, skromnymi Szwedami czy łakomymi Polakami. Przed La Bombeta jesteśmy tacy sami i mamy ten sam cel. Dostać stolik, po który trzeba cierpliwie stać w kolejce przed witryną baru.
Gdy w końcu pan o siwych włosach, który okazuje się kelnerem, wypowiada nasze imiona, przekonujemy się, że marzenia o stoliku były przesadzone. Dostajemy kawałek miejsca obok tych, którym udało się tu wejść tu przed nami. Stykamy się ramionami, zaglądamy zazdrośnie w ich talerze, uśmiechamy i ścisk nam absolutnie w niczym nie przeszkadza. Najważniejsze są widoki. Wzrok pada mimowolnie na przeszkloną ladę. A tam, jak na najlepszym targu wystawione jest menu. W tej żywej karcie obłożonej lodem dominują owoce morza. Z rozpoznaniem niektórych mamy spory problem. Zapytany kelner nazwy wymawia z taką niedbałością, że stan naszej wiedzy nie ulega zmianie. Wybieramy więc prostsze rozwiązanie i zamawiamy, to co nas na tej wystawie urzeka najbardziej, czyli to,co najbardziej zaskakująco wygląda. Gdy dania pojawiają się na naszym kawałku blatu próbujemy rozwiązać zagadkę. Nie zawsze się udaje, ale smak wynagradza brak świadomości.
Oszałamiająco pachną krewetki a la planche. Są skąpane w czosnku i pietruszce. Nikt nie żałował im oliwy. Są takie duże i mięsiste, że trzeba kilka kęsów, by zniknęły z talerza. Obok kelner ustawił już soczyste małże w dwóch wersjach – na parze i w sosie marinara. Swieże i pyszne. Są też niewielkie lśniące kalmary w menu zapisane jako rabas, tak miękkie, że rozpływają się w ustach. Ich sos ścieka z półmiska wprost na kromkę świeżego białego pieczywa. Jest i grillowana ośmironica. Jej macki wesoło pozwaijane łagodnie dają się pokroić. Wciąż nie mamy dość. Sąsiedzi, którym zaglądamy w talerze mają karczochy. Zielone, okraszone maślanym sosem. Obok ziemniaczane kule – bombas- specjalność zakładu. Wyglądają na smażone w głębokim oleju, serwowane z ostrym sosem, po spróbowaniu którego twarz przybiera dziwny grymas. Pojawiają się prawie przy każdym nakryciu. Ja wolę dziwnie wyglądające długie muszle z niewielkim robakiem w środku. Widzę je po raz pierwszy, a kelner zapisuje mi ich nazwę na kratce navajas. Sprawdzam w słowniku – to małże mieczowe. Ich określenie pochodzi od nazwy noża, charakterystycznego dla Hiszpanów. Navajas obsypane są pietruszką i przypieczone. Nieco galaretowate, ale bez wysiłku zjadam wszystkie 12 sztuk, a chlebem wycieram pozostały w nich sos. Przy każdym półmisku towarzyszy nam sangria house. Delikante wino podawane w szklanych karafkach posyca kulinarne zmysły. Nieco cierpkie i łagodne zarazem jest idealnym uzupełnieniem tego szaleństwa, które odbywa się na tej niewielkiej przestrzeni.
Na deser wybieram coś ze starej zniszczonej lodówki, w której normalnie przechowywane powinny być napoje. W płytkiej miseczce o kolorze cegły dostrzegam budyniowy krem. Jeszcze nie wiem, że to będzie moje pierwsze spotkanie z najsłynniejszym deserem tego regionu. Crema Catalana z chrupką karmelizowaną warstwą jest puszysty o mocno cynamonowym aromacie. Czuć nutę cytryny ciekawie komponująca się z mlekiem, na bazie, którego deser jest zrobiony. Stukam łyżeczką w skorupkę, która z łatwością się kruszy.
Proszę jeszcze o filiżankę zielonej herbaty, obrośnięty czarną, jak smoła brodą kelner dwa razy dopytuje, czego chcę. Wydaje mi się, że green tea, nawet dla Hiszpanów kiepsko mówiących po angielsku nie jest tajemnicą. Gdy po godzinie nie przynosi mi napoju, dociera do mnie, że to ja mam problem, skoro nie potrafiłam wyrazić wystarczająco dosadnie swej woli. Kelner na pewno nie jest od tego, by realizować wszystkie zamówienia. A mimo to nie oburzam się, nie wściekam, nie proszę o rozmowę z menadżerem. Jego lekceważenie doskonale komponuje się z atmosferą tego miejsca, którą chłonę bez zastrzeżeń.
La Bombeta ma wszystko to co najbardziej hiszpańskie. Głośne rozmowy, zachwycające smaki i dobre ceny. To stary rybacki bar, choć cieszący się ogromną popularnością, nie zmienia surowego wyglądu ani cen. Około 20 euro jednej osobie wystarczy na sytą i pełną smakowych doznań ucztę. By do niego wejść trzeba z Passeing de I „™ Escullera, biegnącej od plaży skręcić w prawo w ulicę Carrer de la Maquinista. Potem już wystarczy wypatrywać kolorowego napisu. I mieć przy sobie gotówkę, bo bar nie przymuje kart kredytowych.
La Bombeta
Carrer de la Manquinista 3, Barcelona
3 komentarze
Karola says:
jestem Polką, której po przeczytaniu tej recenzji, łakomstwo wzrasta:)
Anna Walendowska says:
robię się głodna czytając te wszystkie opisy!!!
Sylwia says:
To do kuchni!!!