Są takie miejsca, które relaksują mnie zdecydowanie bardziej niż oszałamiające aksamitem piasku plaże, miejsca, w których czas przestaje tak oburząjąco gonić. Szukam ich wszędzie tam, gdzie trafiam, czasami z przewodnikiem, częściej zupełnie przypadkiem. To lokalne targowiska, które  zawsze dają mi poczucie  uroczego zetnięcia się z autentycznym klimatem miast, miasteczek czy wsi, które odwiedzam. Lubię znaleźć swoje stoiska i wracać na nie, by toczyć niezobowiązujące rozmowy o lokalnych produktach. We Włoszech czerpię przyjemność z proszenia o uno ricotty nakładanej głęboką łyżką, w  Hiszpanii nigdy nie mogę się zdecydować, jaki rodzaj  serano  smakuje mi najbardziej. We Francji  daję się namówić na najostrzejszy ser.

Na  swoim osiedlowym targu  przymykam oko,  gdy dostaję zawsze więcej szpinaku niż proszę.    Lubię ten weekendowy tłok i kolejkę po świeże zioła ułożone w bukiecie,  niczym najpiękniejsze kwiaty. I te wiadomości przekazywane pocztą patnoflową, w której alejce jest pani z Władysławowa ze świeżym dorszem. Te świadomość, gdzie szukać soczystych jabłek, dobrych niezmarzniętych ziemniaków i ekologicznych jajek.

Sprzeciwiam się decyzjom prezydentów czy burmistrzów, którzy jednym zbyt pewnym podpisem  likwidują istniejące od lat targowiska w uzasadnieniu argumentując, że źle komponuja się z idealnymi osiedlami. Nie rozumiem, że takie miejsca nikomu nie przeszkadzają w surowej Szwecji, uporządkowanych do bólu Niemczech czy wielobarwnym Londynie, a tak bardzo irytują u nas. Liczę, że tymi wspomnieniami uda mi się zachęcić innych do  wpisania targowisk na plan wycieczki. Czasami warto odpuścić jedno słynne muzeum i podążyć śladem sztuki kulinarnej. Doznania estetyczne również gwarantowane.

 

PolecamyTargi
Author: Sylwia

Get Connected