Od dziecka z utęsknieniem czekam na Święta. Kojarzą mi się z zapachami z kuchni w całym domu, krzątaniną po to, by finalnie zasiąść przy stole i spędzając wspólnie czas, delektować się potrawami. Gdy byłam mała, lepiłam z mamą pierogi i uszka. Tato w tym czasie jeździł po całym mieście za karpiem ze stawów milickich. Co roku menu wigilijne było niezmienne. Pomimo, że nie przepadałam (i nadal nie ubóstwiam) za karpiem, tego dnia smakował wyjątkowo. Wszystko było podawane na biało-złotej porcelanie wyciąganej tylko na Święta. W Wigilię mama gotowała zupę z suszonych grzybów (które na jesień zbieraliśmy cała rodziną), by móc się posilić w ciągu dnia i dotrwać do wigilii. A później klasyka: barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami, śledzie w śmietanie (obowiązkowo z ziemniakami w mundurkach!), śledzie w oleju, smażony karp i karp w galarecie. Do tego kompot z suszu, makowiec (niezmiennie jest na każdej Wigilii ten sam, aż dziwne, że nie ma przepisu na blogu!) i piernik kętrzyński. Poza piernikiem z torebki, tradycja przetrwała i została wzbogacona o ciasta, ciasteczka i wigilię w wersji wegańskiej. Do tej pory robi mi się ciepło na myśl o Wigilii.